Filip wychodzi z więzienia i postanawia zacząć normalne życie, jednak już wkrótce kolega z przeszłości wplątuje go w niebezpieczną grę, której stawką są duże pieniądze. Zaczynają ginąć ludzie, a Filip staje się głównym podejrzanym.

"Czarny styczeń", wydawnictwo Świat Książki, 2012

 

Filip wychodzi z więzienia i postanawia zacząć normalne życie, jednak już wkrótce kolega z przeszłości wplątuje go w niebezpieczną grę, której stawką są duże pieniądze. Zaczynają ginąć ludzie, a Filip staje się głównym podejrzanym. Musi zmierzyć się nie tylko z wymiarem sprawiedliwości, ale i dawnymi znajomymi. Bo mafia nie zapomina – dla niej „nawrócony” znaczy martwy… Brawurowa powieść sensacyjna z akcją w Polsce, Rosji, Niemczech, na Białorusi i Litwie. Latkowski, dziennikarz śledczy, doskonale zna realia przestępczego świata i umie trzymać czytelnika w napięciu.

 

E-book do nabycia >>>

 

Rozdział pierwszy


Kiedy ujrzałem Roberta na progu mojego mieszkania, był w opłakanym stanie. Wyglądał, jakby nie spał od tygodnia. Jego nieogolona twarz nadawała się do roli oprycha w trzeciorzędnym filmie gangsterskim. Podkrążone oczy, ze źrenicami zwężonymi do wielkości łebka szpilki, mogły należeć do człowieka, który przeżywa załamanie nerwowe i za chwilę targnie się na swoje życie albo wyląduje w szpitalu psychiatrycznym.
– Wejdź. – Otworzyłem szerzej drzwi.
Gdy to zrobił, poczułem duszący zapach niemytego od wielu dni ciała i niezmienionego ubrania. Śmierdział. Powiedział to, co było widać gołym okiem:
– Potrzebuję pomocy.
Posadziłem go w fotelu, a sam usiadłem naprzeciwko, na łóżku, z którego wcześniej wyrwał mnie jego natarczywy dzwonek do drzwi. Był kwadrans po szóstej rano. Robert nie chciał kawy ani herbaty. Miał ochotę na coś mocniejszego. Widziałem już różne rzeczy w swoim życiu, więc niczemu się nie dziwiłem.
Podałem mu butelkę i szklaneczkę.
– Masz tylko ten bimber? – Nigdy nie miał najlepszego zdania o whisky. Pił wyłącznie czystą wódkę. Polską wódkę.
Nie odpowiedziałem. Nie dysponowałem aż tak wielkim zasobem życzliwości. Czekałem, aż wydusi z siebie, co mam dla niego zrobić. Najlepiej, aby powiedział to od razu. Chciałem się jeszcze położyć do łóżka. Szósta rano to dla mnie środek nocy.
        

Budzę się między dziewiątą a dwunastą, jeśli wcześniej nie mam umówionych spotkań lub spraw niecierpiących zwłoki. Zarówno jedne, jak i drugie od jakiegoś czasu miewałem rzadko. Właściwie od dwóch tygodni Robert był pierwszym człowiekiem, z którym miałem bliższy kontakt.
Wyrażał się mętnie, nic nie rozumiałem z jego opowieści. Zresztą nie interesowały mnie szczegóły, nie zamierzałem się obciążać bagażem cudzych kłopotów. Zawsze lepiej nic nie wiedzieć, jeśli trzeba będzie odpowiedzieć na pytanie: „Czy nie wiedziałeś, że szuka go policja w całym kraju?”. Robert mówił powoli, cedził słowo po słowie, jakby miał problemy z wysławianiem się albo nie chciał za dużo powiedzieć. W pewnym momencie głowa opadła mu na piersi. Usnął. Wyjąłem z jego dłoni szklaneczkę, którą oparł o kolano, i postawiłem obok, na szklanej ławie. Potrząsnąłem go za ramię; nie reagował, zapadł w kamienny sen.
Nadal nie wiedziałem, czego ode mnie oczekiwał.

Wróciłem do łóżka. Niestety nie spałem długo – o ósmej, w posępnym nastroju, wstałem. Kolczyk, taką ksywkę nosił Robert, wciąż był pogrążony we śnie. Poruszałem się cicho, aby go nie zbudzić. Nie zaczynałem dnia bez wypicia jednej lub dwóch kaw, gorzkiej czekolady i wody mineralnej oraz bez lektury prasy. Prowadziłem szare życie, w którym przy- jemność czerpałem właśnie z takich drobnych przyzwyczajeń. W przeciwieństwie do wielu moich znajomych świadomie wybrałem spokojną egzystencję. Nie interesowało mnie życie pełne wrażeń. A tego nie dało się zrealizować inaczej niż przez odsunięcie się. Nic nie mogłem poradzić na to, że straciłem dziecięcą wiarę w cudowność świata.

Nad parującym kubkiem kawy rozmyślałem o Robercie. Poznaliśmy się w jednej z tych publicznych instytucji, w których codzienne życie jest rytuałem wyznaczanym przez dzwonki, szczęk stali oraz mleczną barwę sztucznego światła. Robert okazał się dobrym współtowarzyszem niedoli, tak jak ja potrafił z ironią patrzeć na ponurą rzeczywistość, w jakiej utknęliśmy. Spędziliśmy ze sobą dwa lata. Mijał właśnie rok od chwili naszego rozstania. Zdawałem sobie sprawę, że obaj jesteśmy teraz innymi ludźmi, że jeszcze więcej nas dzieli niż wówczas.

Przede wszystkim byliśmy biegunowo odmienni. Robert był przekonany o wpływie swojego nieodpartego uroku na otoczenie, w czym utwierdzała go świadomość urody – był wysoki, wysmukły, o lalkowatej twarzy, dzięki której nie wyglą- dał na trzydzieści pięć lat. Nigdy nie wnikał głęboko w naturę ludzką, nie zastanawiał się nad istotą czynów własnych czy innych ludzi. I najważniejsza dzieląca nas różnica – w przeciwieństwie do niego nie miałem natury recydywisty, wybrałem takie życie, aby większej jego części nie spędzić w betonowej klatce.

Prawdopodobnie znowu w coś się wplątał i nie wiedział, jak z tego wybrnąć. Nie zaprzątałem sobie jednak tym głowy. Poszedłem do łazienki i napuściłem wody do wanny. Przez chwilę przyglądałem się sobie w lustrze, dochodząc do smut- nej konstatacji: garbię się, ciało powleka coraz grubsza warstwa tłuszczu, mięśnie zwiotczały. Powinienem regularnie ćwiczyć, inaczej szybko stanę się trzydziestoletnim emerytem.

Zanurzony w wodzie zamknąłem oczy. Niecałe dwa ty- godnie temu odbyła się moja ostatnia rozprawa rozwodowa z Moniką, w czasie której przypieczętowano formalnie to, co nastąpiło cztery lata wcześniej – kres naszego związku. Mimo upływu czasu nadal nie mogłem się z tym pogodzić, poczu- cie klęski tkwiło we mnie jak drzazga wbita gdzieś pod skórą. Bezustannie uspokajałem siebie, powtarzając, że tak blisko jak Monikę już nigdy nikogo do siebie nie dopuszczę.

 

Kiedy po kąpieli wróciłem do pokoju, czułem się rześko. Robert stał przy półce z książkami i przeglądał tytuły. Więk- szość stanowiła beletrystyka, ale nie brakowało literatury faktu. Spostrzegł mnie i uśmiechnął się blado.
– Jak zwykle dużo czytasz. – Jego głos brzmiał inaczej niż rano, przestał być matowy.
Zrzuciłem z siebie szlafrok i zacząłem się ubierać. Rozglądał się po pokoju. Wiedziałem, co myśli – mieszkanie było w opłakanym stanie, całkowicie pozbawione indywidualności. Pokój z kuchnią i łazienką. Wszystkie meble i sprzęty – rozkładana kanapa, fotel, ława z pękniętym szklanym blatem, prosta me- blościanka pamiętająca jeszcze czasy mojego dzieciństwa i pię- cioletni telewizor kolorowy – wchodziły w skład wyposażenia wynajętego lokum.
– Z Moniką już całkowicie skończone? – spytał po chwili ciszy.
– Sąd orzekł moją winę – odparłem beznamiętnym tonem.
– Tylko dlatego, że siedziałeś? – prychnął z sarkazmem. – Nie interesowało ich, że przez kilka lat była na twoim garnusz- ku? Dobrze wiedziała, czym się zajmujesz. Ile zwykły śmier- telnik musiałby oszczędzać na kiecki, które nosiła? Świństwo. Potem się dziwią, że czasami człowiekowi zadrży ręka i zrobi jakieś głupstwo. Arabowie mają dobre prawo, tam by ją ukamienowano.
Trudno było stwierdzić, czy mówił szczerze. Odnosiłem wrażenie, że pod pozornym zainteresowaniem i solidarnością ze mną kryła się obojętność. A jeśli chodzi o jego poglądy dotyczące traktowania niewiernych żon, to nie odnajdywałem w sobie nic z mentalności ultrafundamentalistycznego taliba, dla którego kobieta musi się zakrywać od stóp do głów, tak że nawet kostki nie mogą być widoczne.
Pozostawiłem jego słowa bez komentarza.
– Idź się wykąpać i zmień ubranie, cuchniesz z daleka. Ja w tym czasie zrobię śniadanie.
– Musisz dać coś swojego – zatrzymał mnie, gdy zmierza- łem w stronę kuchni.
Przystanąłem zaskoczony. W przedpokoju stała duża skórzana torba. Co się w niej znajdowało? Nie dałem jednak dojść do głosu swoim wątpliwościom, zdusiłem je w sobie. Otworzyłem szafę z ubraniami.
– To wszystko, co mam.
Nie było tego dużo. Zdołałbym spakować swoje rzeczy do podróżnej walizki.
Idąc do kuchni, odruchowo przyjrzałem się torbie – można było o niej wiele powiedzieć, ale na pewno nie to, że była pus- ta. A jeśli nie była pusta i nie znajdowały się w niej rzeczy oso- biste, to co w niej było? Miałem mętne i nieuchwytne wrażenie, że Robert ma coś na sumieniu. Wstawiłem wodę i zabrałem się do przyrządzania grzanek, mojej śniadaniowej specjalności. Kiedy wrócił z łazienki, wykąpany i ogolony, wyglądał wreszcie jak człowiek. Jego twarz odzyskała młodzieńczy wygląd, a oczy nie zapadały się już tak głęboko. Postawiłem sprawę jasno:
– Przed kim uciekasz?
Zacisnął mocno wargi, by po chwili wydusić z siebie:
– Muszę na chwilę zniknąć. To nie jest wielka sprawa. Obserwowałem go z uwagą. Nie był szczery.
– Jeśli nikogo nie zamordowałeś, możesz zostać – powiedziałem z grymasem uśmiechu na ustach, dając jednocześnie wyraźnie do zrozumienia, że nie żartuję.
– Przecież wiesz, że nie jestem w stanie tego zrobić. Mam słabe nerwy do czegoś takiego.
Toster wyrzucił dwie zarumienione grzanki, które położy- łem na talerz i podsunąłem Robertowi. Wcześniej umieściłem na stoliku słoiczek konfitur wiśniowych i plastry szynki w foliowym opakowaniu.
– Ale nadal siedzisz w tym brudzie – powiedziałem.
– Tym razem się wycofuję. Mam potąd takiego życia. – Przytknął dłoń do gardła i zrobił wymowny gest. – Nie chcę przez resztę swoich dni jadać na aluminiowym platerze plas- tikowymi sztućcami w zielonym kolorze albo skończyć z ołowiem w mózgu. Przyszedłem do ciebie, bo za każdym razem zachowywałeś się jak prawdziwy przyjaciel. Mam przeczucie, że jeśli teraz się nie wycofam, to znajdę się w poważnych tara- patach, z których nie będę w stanie się wydobyć.
Niepotrzebnie brał mnie pod włos miałem dość jego uprzejmości. Był człowiekiem, który robił małe świństwa, i to nie dlatego, że przed większymi powstrzymywały go wyrzuty sumienia, ale dlatego, że nie umiał się do nich zabrać. Z drugiej strony, dlaczego miałbym nie wierzyć w jego chęć przemiany?

        
Stanąłem jak wryty, kiedy dodał:
– Muszę zniknąć z kraju.
Nie rozumiałem, dlaczego w takim razie zwraca się z tym
do mnie. Granice są przecież otwarte, wystarczy, że wybierze samochód lub pociąg.
– Chodzi ci o forsę? – spytałem.
Zaprzeczył ruchem głowy.
– Myślałem, żeby wyjechać na Wschód. A ty mógłbyś mi pomóc się tam zaczepić, znasz Ruskich.
Nie spuszczał ze mnie spojrzenia, w którym krył się moralny szantaż.
– Nie wiesz, o czym mówisz. To nie jest spokojne miejsce
i jak dla ciebie beznadziejnie mało atrakcyjne – przerwałem na chwilę – ...ale jeśli chcesz, to znam jedno takie.
Przynajmniej pozbędę się problemu, jaki stwarzała jego obecność.