Jak to było z Kamilem Durczokiem
Sąd Apelacyjny w Warszawie zdecydował, iż Kamilowi Durczokowi należą się przeprosiny i 150 tysięcy złotych zadośćuczynienia za tekst, które został opublikowany we „Wprost” przed trzema laty. Nie chodzi tutaj o kwestie związane z molestowaniem seksualnym i nagannymi zachowaniami Durczoka w stacji TVN. Tu sprawa zaowocowała raportem wewnętrznym w stacji, który potwierdził zarzuty. I efektem było pozbycie się szefa „Faktów” z stacji TVN. Molestowaniu i nagannym zachowaniom wobec podwładnych poświęcony jest inny proces w tym samym sądzie.
By wyjaśnić, o co chodzi, musimy cofnąć się do kulis powstawania tekstów dotyczących Durczoka. A było tak.
Na początku 2015 roku toczyła się publiczna dyskusja o ustawie antyprzemocowej. „Wprost” w wielu tekstach zajmowało się wtedy sprawą przemocy wobec kobiet. W lutym 2015 roku Olga Wasilewska i Marcin Dzierżanowski opisali w tygodniku, w dużym tekście, liczne przypadki molestowania kobiet. W różnych środowiskach. Tam też znalazła się anonimowa opowieść dziennikarki, która była molestowana, poniżana przez swego szefa w telewizji. Historia była pisemną, udokumentowaną opowieścią z pierwszej ręki.
Nie wspomniano w tamtym tekście, że chodzi o Durczoka. Nie chodziło o wytykanie go palcem, lecz o pokazanie, że problemy molestowania nie dotyczą jedynie środowisk postrzeganych jako patologiczne. Reakcja po tekście była lawinowa. Redakcja „Wprost”, mimo nalegań z różnych stron, powstrzymywała się przed potwierdzeniem, że chodzi o Durczoka. Najwyraźniej jednak zachowania szefa „Faktów” TVN nie były głęboko skrywaną tajemnicą. Internauci niemal natychmiast zaczęli wskazywać na niego. Do nas tymczasem zaczęli się zgłaszać byli i obecni pracownicy TVN-u z kolejnymi relacjami.
To były wstrząsające historie o mobbingu, molestowaniu, niestabilnych, agresywnych zachowaniach, o całym systemie wieloletniego „zarządzania przez strach”, jak zostało to potem nazwane w raporcie komisji TVN, po sporządzeniu którego stacja rozstała się z Durczokiem. Tamte historie były też opowieściami o bezradności. O tym, że Durczok ma się za boga, wolno mu wszystko i jest to po cichu akceptowane przez jego szefów. I że tak naprawdę nic z tym nie można zrobić. Od dawna. Opisaliśmy potem te historie.
Kilka dni po tym pierwszym tekście, w którym nazwisko szefa „Faktów” nie padło, zgłosił się do nas warszawski przedsiębiorca. Opowiedział mroczną historię swojego zetknięcia się z Durczokiem. Biznesmen i jego małżonka zasilali portfele, wynajmując chętnym swój atrakcyjny apartament na Mokotowie. Okazało się jednak, że trafili na niesforną lokatorkę, która przestała im płacić. Nie pomagały prośby, interwencje. Ponieważ od miesięcy nie płaciła za wynajem mieszkania, właściciele postanowili pojechać na miejsce i rozmówić się z nią. Pierwsza przyjechała małżonka. Drzwi jej nie otwarto, mimo że za nimi ktoś był. Słychać było odgłosy niszczenia jakichś sprzętów. Nie pomagały wezwania. Kobieta zadzwoniła po męża, a ten rozsądnie wezwał policję uznając, że za drzwiami może buszować złodziej nakryty na gorącym uczynku. Sam przyjechał na miejsce. Już z własnymi kluczami, by dostać się do swego mieszkania. Tyle że ktoś od środka blokował drzwi, uniemożliwiając wejście. W końcu z mieszkania wybiegł zakapturzony Durczok, z którym właściciel mieszkania zaczął się szarpać. Na dole szefa „Faktów” TVN spisał interweniujący patrol policji.
W swym mieszkaniu właściciele zobaczyli dość szokujący obraz. Pośród chaosu nie do opisania były tam dziesiątki charakterystycznych torebek służących do przechowywania narkotyków, z resztkami białego proszku w środku, charakterystyczny rulon do wciągania narkotyków, karta płatnicza z białym proszkiem na krawędziach. Torba z roztrzaskanymi na miazgę telefonami i kamerą, ale też liczne rzeczy Durczoka, takie jak choćby jego korespondencja czy notatki na temat „Faktów” TVN. Policja raczej nie kwapiła się do działania, więc właściciele obfotografowali mieszkanie, zmienili zamki. I postawili najemczyni warunek: będzie mogła odebrać rzeczy dopiero po zapłaceniu zaległego czynszu. Tyle że pani się nie zgłaszała, a i Durczok też nie kwapił się do odbioru swych rzeczy.
Po tygodniach oczekiwania na reakcję ze strony wspomnianej dwójki zirytowany biznesmen zgłosił się do nas. Chciał znów komuś wynająć lokal, ale nie mógł tego zrobić, bo w środku były rzeczy najemczyni i sławnego dziennikarza.
Właściciel zabrał nas do mieszkania. Miejsce wyglądało dokładnie tak jak na fotografiach, które małżonkowie zrobili tuż po opuszczeniu apartamentu przez Durczoka. Akcesoria do ćpania, resztki białego proszku w torebkach, roztrzaskany sprzęt elektroniczny w płóciennej torbie.
Ale w tej historii było coś jeszcze. Po obejrzeniu mieszkania poradziliśmy właścicielowi, by zawiadomił policję, bo tam, gdzie są twarde narkotyki, kończą się żarty. Biznesmen opowiedział nam potem, że zadzwonił na policję, ale reakcja funkcjonariuszy była dziwaczna. Poradzili właścicielowi mieszkania, żeby – jeśli chce wyjaśniać sprawę – wynajął firmę detektywistyczną. Dopiero po naleganiach przedsiębiorcy i naszych pytaniach funkcjonariusze wzięli się do jakiejś pracy i na odczepne zabezpieczyli cześć torebek z resztkami białego proszku.
Te zaniechania, sposób prowadzenia działań przez policję, były decydującym elementem, który zachęcił nas do napisania tekstu. Swoją drogą, niedługo potem przesłuchujący nas w związku z tą sprawą prokurator wprost powiedział, że działania funkcjonariuszy policji były nieodpowiednie i zadziałała tu „magia nazwiska” Durczoka.
Historia wydała mi się po dziennikarsku interesująca i ważna społecznie. Oto szef jednego z najważniejszych dzienników w kraju wplątuje się w niebywałą wprost kabałę. Barykaduje się za drzwiami cudzego mieszkania, szarpie się z jego właścicielem i próbuje zbiec. W lokalu są torebki z resztkami białego proszku i akcesoria do brania twardych narkotyków, roztrzaskany sprzęt elektroniczny. Policja nie interweniuje, bo działa tu jakaś „magia nazwiska”.
Taka historia byłaby tematem i w Niemczech, i w Wielkiej Brytanii, i w Stanach Zjednoczonych. Durczok nie jest osobą prywatną, ale publiczną. Zasiadał w telewizyjnym studiu przed milionami ludzi. W rozmowach piętnował dwulicowość, podwójne standardy, wychowywał młodych dziennikarzy, kreował politykę informacyjną jednej z najważniejszych telewizji. Jego wpływ na polską rzeczywistość pozostawał, w naszej ocenie, większy niż zapewne 3/4 pojedynczych osób zasiadających w parlamencie.
Na całym świecie tego typu historia byłaby dziennikarskim tematem. I została rzetelnie po dziennikarsku zrobiona. Mieliśmy wypowiedzi biznesmena, udokumentowaną historię z miejsca wydarzenia, rozmawialiśmy z policjantami, daliśmy szansę wypowiedzi najemczyni mieszkania i Durczokowi, który najpierw plótł androny, a w końcu cisnął słuchawką, nie chcąc wyjaśnić, o co w tej sprawie chodzi.
Warto napisać kilka słów na temat procesu. Jego przebieg był dość zadziwiający. Proszę sobie wyobrazić, że odrzucono wnioski dowodowe zgłoszone przez naszą stronę. Nie przesłuchano nawet biznesmena, jego małżonki, najemczyni mieszkania, policjantów. Nikogo z nich. Sąd nie zgodził się nawet, by do akt sprawy dołączyć rozmowę, którą odbyliśmy z Durczokiem, zbierając materiał do tekstu. Przesłuchano za to wszystkich świadków zgłoszonych przez Kamila Durczoka.
Sylwester Latkowski, Michał Majewski, Olga Wasilewska